Jakiś czas temu doszliśmy w rodzinnym gronie do wniosku, że przydałoby się takie miejsce na ziemi, w którym można będzie schronić się przed wielkomiejskim zgiełkiem i pooddychać czystym powietrzem. Po długich poszukiwaniach kupiliśmy (wtedy jeszcze stosunkowo tanio) opuszczoną i zrujnowaną chatę, z kawałkiem ziemi na mazowieckiej wsi. Z czasem przekształciliśmy tę ruinę w całoroczny, rodzinny dom. Ze względu na swoją pracę, mogę tam jeździć jedynie w weekendy i robię to w każdym prawie tygodniu, bez względu na porę roku. Podczas takiego weekendu spotykam się z naszymi zwierzątkami (pies i koty), słucham ptasich koncertów, które wiosną są zagłuszane przez żabią orkiestrę, sprawdzam czy już przyleciały „nasze” bociany i czy z gniazda nie wystają przypadkiem małe białe łebki. Będąc na wsi, staram sie nie płoszyć spacerujących po łąkach żurawi czy polujących na rybki w naszym stawie czapli. Czasami muszę uważać, żeby nie wystraszyć pasącej się blisko domu sarny z koziołkiem albo potężnego łosia. Zdarza się, że mogę poobserwować przemykającego się lisa czy kicającego zająca albo też ustąpić miejsca przechodzącej rodzinie dzików i szybko schować się przed nimi.